Wyspa Przetrwania mińskiej miss
Dużą popularnością cieszy się polsatowski program pt. Wyspa Przetrwania. Rywalizacja grupy śmiałków, którzy zmagają się z własnymi słabościami i przeciwnikami na pacyficznej wyspie Fidżi przyciąga w piątkowe wieczory wielu telewidzów. Wśród kandydatów do zwycięstwa znalazła się także mieszkanka Mińska Mazowieckiego Ewa Chojnowska. Na co dzień zajmuje się ona pilotowaniem wycieczek, chętnie podróżuje po różnych zakątkach naszego globu. Swoje wrażenia z różnorodnych wypraw zamieszcza na interesującym blogu „Szpilki w plecaku”. Z Miss Mazowsza 2009 porozmawiał Tomasz Adamczak
Co skłoniło panią do przesłania zgłoszenia do udziału w programie Wyspa Przetrwania?
– O programie powiedział mi mój mąż. Akurat spałam w Sudanie pod wydmą na pustyni, a silny wiatr nieznanymi mi szczelinami w namiocie wciskał piach do środka. Nie namawiał mnie długo, a właściwie nawet nie musiał tego robić, bo doskonale wiedziałam, że to jest program absolutnie dla mnie. Podróżowałam już po równikowych lasach, bywałam wśród prostych ludzi, znałam pustynie, a do kompletu brakowało mi jedynie życia rozbitka.
Jak wyglądał proces selekcji osób zainteresowanych udziałem w tym programie?
– Eliminacje były bardzo długie i wymagające i w moim przypadku trwały 3 miesiące. Oprócz pierwszego kroku, czyli zgłoszenia, trzeba było później uzupełnić ankietę składającą się z blisko 100 pytań otwartych, mając na to ograniczony czas, a następnie przyjść na nagrania i rozmowę weryfikującą ankietę. Kolejnym etapem były badania medyczne, testy sprawnościowe na basenie oraz testy wydolnościowe pod okiem kardiologa. Jednym z ostatnich etapów była długa rozmowa z psychologiem połączona z kolejnymi testami pisemnymi. Wszystko tak zorganizowano, byśmy te sportowe zadania wykonywali na czczo lub głodni (przynajmniej tak było w moim przypadku). Skutecznie także pilnowano, byśmy nie mogli przypadkowo spotkać innych startujących na każdym etapie eliminacji.
Fidżi jest dość odległe od Mińska Mazowieckiego. W jaki sposób dotarliście państwo na tę wyspę?
– Oczywiście samolotem przesiadając się na kilku światowych hubach, czyli lotniskach transferowych.
Czy organizatorzy programu sporządzili listę przedmiotów, których uczestnicy nie mogli zabrać ze sobą? Z drugiej strony, czy zalecano państwu zaopatrzyć się w to lub owo?
– Mieliśmy dość sztywno ustalone rzeczy, które mogliśmy zabrać. Wszystko musiało być wcześniej zaakceptowane, ale przede wszystkim doskonale przemyślane pod kątem użyteczności i praktyczności. Mogliśmy zabrać jedynie po jednej sztuce krótkich i długich spodni oraz koszule z długim i krótkim rękawem, po dwie sztuki majtek, skarpetek, butów i kostiumów kąpielowych, jedno nakrycie głowy i okulary, a wszystko spakowane do plecaka nie większego niż 30 litrów. I NIC WIĘCEJ! Żadnych narzędzi ułatwiających przetrwanie typu krzesiwo, nóż, żyłka ani środków czystości, nawet szczotki czy gumki do włosów. Od samego początku należało się zastanawiać, jak wykorzystać surowce naturalne na przybory codziennego użytku.
Pamięta pani pierwszą myśl po ujrzeniu brzegu obszaru, gdzie przyszło wam rywalizować o zwycięstwo?
– Pamiętam, że wzięłam głęboki oddech i pomyślałam „Przygoda się zaczyna!”. I to przygoda w całym tym programie dla mnie była najważniejsza, bo zdecydowanie jestem kolekcjonerką doświadczeń niż rzeczy materialnych.
Była pani reprezentantką grupy Yakawi. Poproszę o garść refleksji związanych z pani relacjami z innymi członkami teamu…
– Zdecydowanie najszybciej złapałam wspólny język z Julką. Razem chodziłyśmy ścinać liście palmowe do doszczelniania dachu czy szukać kokosów. Miałyśmy podobne spojrzenie na sprawy, które nas otaczają i podobne zachowania innych wychwytywałyśmy. Ania doskonale potrafiła rozładować atmosferę. Jej zabawne porównania dotyczące naszego otoczenia, którymi nas codziennie zarzucała, sprawiały, że nie brakowało nam uśmiechu. Klocek od razu dał się lubić. Potrafił spiąć nas w całość, zmobilizować i z każdego wyciągnąć to, co potrafi najlepiej. Bartek, jako najsilniejszy element Yakawi, za punkt honoru postawił sobie rozpalenie ognia i właściwie od świtu do zmierzchu walczył z bambusowymi kijami, by wskrzesić iskierki. Temu wulkanowi testosteronu najbardziej doskwierał brak jedzenia, co widać było w jego ogromnym zaangażowaniu w zadania.
Bardzo polubiłam również Piotrka, był opanowanym zadaniowcem, który nie mniej zawzięcie próbował rozpalić ogień. Między sobą troszkę żartowaliśmy, że ognia nie mamy przez niego, bo strażacy go gaszą, a nie rozpalają. Ewa dla mnie od zawsze była neutralną jednostką. Mam wrażenie, że bardziej skupiała się na tym, by grupa ją zauważyła niż w rzeczywistości wnosiła coś do naszego wyspiarskiego życia. W programie jak najbardziej była barwna, bo charakterna, a i takich potrzebują widzowie. Grzegorz jest bez wątpienia doskonałym pływakiem. Na jego doświadczenie surwiwalowe liczyliśmy w kontekście życia na wyspie.
Siedząc w fotelu przed telewizorem, wydaje się, że zadania wyznaczone dla państwa stały na wysokim poziomie trudności. Które z nich było dla pani najtrudniejsze?
– Niestety, nie miałam możliwości konkurować w zbyt wielu zadaniach. Muszę przyznać, że dla mniej najtrudniejsze było wejście na łódź z opieką medyczną. Nie dlatego, że byłam fizycznie słaba, ale po prostu miałam świadomość, że moja stopa na plaży należącej do Yakawi może już nigdy nie stanąć.
Wydaje się, że codzienne funkcjonowanie Yakawi było niekomfortowe. Widzieliśmy, że nie było ognia, dobrego wyżywienia, co nie ułatwiało pobytu. Brak czego doskwierał pani najbardziej?
– Tu nawet nie chodziło o dobre wyżywienie, tylko jakiekolwiek. Wyspa była bardzo przetrzebiona, a rośliny dopiero miały wydawać swe plony za jakiś czas: trzcina cukrowa czy papaje. Jestem absolutną fanką kokosów i wody kokosowej, ale po kilku dniach tak straszliwie monotonnej diety i te rarytasy mogą zbrzydnąć. Pamiętam, że docierając na zadania z plemieniem przeciwnym, trzymałam w ręku kawałek twardego kokosa niewiele większego od pudełka zapałek. Wizualizowałam sobie wówczas, że to kawałek zapiekanki czy innego dania, by siebie oszukać, ale to chyba nie było najgorsze. Nie zapomnę swojej pierwszej rady plemienia. Trwała bardzo długo. Słuchałam wszystkich rozmów, ale nie potrafiłam spoglądać gdziekolwiek indziej, jak na płonący przede mną ogień. Patrzyłam na jego migoczący płomień, który dawał ciepło brakujące każdej nocy i perspektywę ciepłego posiłku, jakiegokolwiek, nawet gorąca woda stała się wówczas ogromnie pożądanym rarytasem.
Czy pani relacje w programie Wyspa Przetrwania z Ewą „Fitellą” można określić mianem konfliktu?
– Ja nie należę do osób, które długo żywią urazę. „Fitella” mocno jednak poczuła się dotknięta słowami wypowiedzianymi podczas zadania i ewidentnie chciała to przeciągnąć na swoją stronę. Jednak każdy, kto doświadczył sytuacji stresowych, a bez dwóch zdań nasze zadania były pełne zaangażowania i adrenaliny, wie, że różne słowa przychodzą na język, bo zależy na efekcie końcowym. A mnie zależało, żeby wygrać.
Kto pani zdaniem lepiej nadawał się na przywódcę drużyny Yakawi – Klocek czy Grzegorz Morawski?
– Zdecydowanie Klocek! On chciał poznawać nasze umiejętności, które umiejętnie rozdysponowywał, słuchał, na jakich etapach zadania czuliśmy się najlepiej. Wszystko to nie miało jednak formy nakazowej, tylko raczej moderowanej grupowej rozmowy z konkluzją. Grzegorz ewidentnie nie czuł tej roli, mogłabym rzec, że właściwie nawet jej nie podjął.
Obrady rady plemienia przyjęła pani ze stoickim spokojem czy ze zwiększonym poziomem stresu?
– Doświadczyłam tylko lub aż jedną radę plemienia. Przyznam, że spodziewałam się jakichś głosów oddanych na mnie. Jednak dopiero podczas rady, kiedy ponownie wyciągano słynną i często powtarzaną sekwencję słów skierowaną do „Fitelli”, gdy wysłuchiwałam komentarzy innych członków plemienia Yakawi, wiedziałam, że to nie będzie jeszcze ten moment na opuszczenie „Wyspy Przetrwania”.
.Udział w programie Wyspa Przetrwania stanowił dla pani dobrą zabawę czy okazję do poczucia smaku twardej rywalizacji?
– Przede wszystkim chodziło mi o dobrą zabawę, zobaczenie nowego miejsca na mapie świata. Uwielbiam nowe wyzwania, a także łamanie swoich fizycznych i psychicznych granic, w tym wychodzenie poza strefę komfortu. Byłam ciekawa, czy wiedza zdobyta podczas moich licznych podróży do Afryki będzie przydatna i czy w ogóle będę potrafiła ją wykorzystać. Dla mnie rywalizacja była jedynie ciekawym, choć bardzo wymagającym elementem dodatkowym, który urozmaicał nasze codzienne aktywności na wyspie.
Moment z pobytu na Fidżi, który zostanie w pani pamięci na długo to…?
– Nie był to jeden moment, a każdy wieczór. Uwielbiałam leżeć na plaży i patrzeć nocą w niebo. Gwiazdy były wówczas bardzo nisko, wydawało się, że są na wyciągnięcie ręki. A jak urokliwie wyglądały one przebijające się przez liście naszego palmowego szałasu, gdy leżałam w jego wnętrzu na liściastym, własnoręcznie uplecionym materacu.
Na co dzień wciela się pani w rolę m.in. pilotki wycieczek. W które rejony naszego globu najchętniej się pani wybiera? Czy są takie obszary, gdzie ewidentnie przemieszcza się pani z kolokwialnego musu?
– Zdecydowanie najchętniej wracam do Afryki! To jest mój drugi dom. Najlepiej się czuję wśród prostych ludzi i dzikiej natury: między Pigmejami plemienia Batwa w Ugandzie, Masajami w Kenii, Beduinami na sudańskiej pustyni, na dramatycznie niebezpiecznym raftingu na Białym Nilu, z szympansami na wyspie Ngamba w Ugandzie czy gorylami górskimi w Parku Wirunga w jego kongijskiej części. Nie ma miejsca, kraju czy regionu, których nie lubię, aczkolwiek nie przepadam za samotnym plażowaniem w przypadku grup zorganizowanych, gdzie właśnie plażę często moi podopieczni traktują jako odpoczynek jedynie w gronie najbliższych. Podróżuję również samodzielnie często w równie niełatwe rejony. Ostatnio przemierzałam pustynię Nagew w Izraelu podczas największych upałów czy zdecydowałam się na pozostanie na jakiś czas w wiosce plemienia Masajów i spróbowania ich autentycznego życia ze wszystkimi zaletami i wadami.
Dziękuję za rozmowę
- Na odsiecz zabytkom - 5 listopada 2020
- Szóstka mińszczan - 29 października 2020
- Świt na szczycie - 29 października 2020